Gdy byłam mała (a przynajmniej mniejsza,
bo wzrostem do tej pory nie grzeszę) wymyśliłam własną teorię czasu. Oznajmiłam
sama sobie, że istnieją tylko przeszłość i przyszłość, a to, co je od siebie
oddziela, co powszechnie uznawane jest za teraźniejszość, jest niemalże
niewychwytywaną częścią sekundy, która rozpoczyna się i przemija szybciej, niż
to sobie uświadamiamy. I owa teraźniejszość składa się właśnie z takich
malutkich sekwencji następujących jedna po drugiej.
Zatem nieustannie się zmienia. Nie jest
jednorodna.
Nic, prócz zbliżonej długości trwania
tych miliardowych części sekundy, nie łączy tej obecnej z tą, która nastanie po
niej. (O! już dawno przeszła do historii).
Czym więc może być ta teraźniejszość,
zastanawiał się mój kilkuletni móżdżek, skoro w każdej chwili jesteśmy w stanie
przeczekać kilka jej składowych i przeskoczyć do kolejnej teraźniejszości?
Lawirować między przeszłością a przyszłością?; podróżować w czasie?
Teraz już prawie wcale nie zajmują mnie
tego typu rozmyślania, ale kilka wpisów temu wspomniałam o terminie „wierszy
ogólnych”, który również sam mi się nasunął i był ze mną od czasu do czasu
tylko dlatego, że po prostu był. Poniższy tekst uważam za jeden z nich,
ponieważ nie odnosi się do nikogo konkretnego, a mógłby. Mógłby równie dobrze
zostać napisany przez każdego i w tym jego uniwersalność. Nie jest intymny (my
jesteśmy zieloni). Ale i tak go lubię.
Jednodniowy. Stuletni
Nie wiem, czy w twoich pięknych oczach
spędziłem dzień czy cały wiek;
czym tysiąc widział oblicz słońca,
czy tylko jeden padał śnieg.
Nie wiem też ile to już razy
o twoich oczach rozmyślałem –
niebieskich bez najmniejszej skazy,
ni kim się przez nie właśnie stałem.
Czystością one przewyższają
błękit bezkresny wczesnoletni,
i za nie cię kocham. Podpisano:
ja Jednodniowy bądź ja Stuletni.
07.
‘14
‘14
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz