sobota, 30 października 2021

Duchowość

 <3 <3 <3 <3

Cztery serduszka.

Po jednym dla każdego duszka.


***

Śnieg prószył – zdało się diamenty
leciały z nieba wprost na rzęsy.
Nie potrzebował nikt zachęty,
aby młodości poczuć przesyt.

Ja po raz pierwszy do Krakowa
przyszłam niemalże na piechotę.
Ogromną każdy miał ochotę,
by życia wreszcie zakosztować.

Przyszłam za zjawą bladolicą
po chłopcu z duszą nadal ranną.
On to prowadzał mnie ulicą
i karmił śniegiem niby manną.

Wiatr mu legendy szeptał nocą.
Uśmiech szeroki miał i szczery.
Leży już w grobie lata cztery,
ja wciąż wspominam. Nie wiem po co.

Dobrze pamiętam tamte zimy.
To białe wspomnienie piękne jest.
Dziwne, jak szybko odchodzimy.
Tę zjawę podpiszę W. i S.

Wysłała w podróż mnie ta zima
na północ złą i złą biblijnie,
by w otchłań, w której wszystko ginie,
zajrzeć zlęknionymi oczyma.

Jak aura schyłku października,
tak zmienne były tamte czyny.
Powracać, mrzeć, jaśnieć i znikać,
i zmartwychwstawać z żaru winy.

To widmo rozstań i podróży
parło przez Polskę niby goniec,
co pożar niesie. Końców koniec
zostają tylko ciernie z róży.

Zostają blizny i popioły,
a widmo tylko patrzy niemo,
jak ciepło rozdają anioły,
których za młodu nie znał M.O.

Nie znał dotyku, który czystą
miłością grzeje, a nie spala.
Trzymajcie serca wasze z dala
od widma z aurą ognistą.

Ciepłem tańczyły na powiekach
promienie słońca tego lata,
którego poznałam człowieka,
człowieka wprost nie z tego świata.

Przyszedł, odnalazł, wyczekany,
sen śmiały, niegodny spełnienia.
Stare przypomniał mi marzenia,
nowe przede mną odkrył plany.

Przyszedł i odszedł człowiek, który
z niebios i chabrów miał źrenice.
Odszedł przebijać sercem mury.
Ja z murów kolejną kaplicę

stawiam. Już się w niej zadomawia
chabrowy duch. Przede mną stoi
i łzami mymi chce mnie poić
niebieskimi jak pióra pawia.

Szczęśliwe było życie z M.K.,
o niego modlitwy szczęśliwe.
Serce już z żalu mi nie pęka,
choć wciąż spragnione wody żywej.

Znad jezior, gdzie początek bierze
wszystko w osamotnionym świecie,
mgły się uniosły i poecie
drogę wskazały w dal, ku wierze.

Poeta nie wstał i nie ruszył.
Siedział ze wzrokiem w dym utkwionym.
Ten zaś się wzbił nad drzew korony
i pustkę tylko mu wywróżył.

Mgła nadal w blasku spowijała
rosę perlącą się na trawie.
Tak świt witała łąka cała
i tego chłopca z mgły już prawie.

Zniknęło odbicie w jeziorze,
a zieleń szarość zastąpiła.
Pchnęła w przestworza go mgły siła,
albowiem tylko tyle może.

Tak to powiększył grono duchów
niegodnych słońca, ani cienia,
trwając w nieżyciu i bezruchu
dym.
A dym przecież nie ma imienia.


24.10.
‘21