czwartek, 21 maja 2015

Filharmonia

Czternastego maja rozpoczęła się w Krakowie czwarta edycja Festiwalu Miłosza, zakończyła siedemnastego. I tak się złożyło, że miałam sposobność, nie tyle wziąć udział, chodząc na spotkania z zagranicznymi poetami, co odrobinę bliżej poznać jednego z nich.



Pomagałam Marie Lunquist, szwedzkiej autorce dziewięciu już książek poetyckich.

http://miloszfestival.pl/goscie/marie-lundquist/

Nie spędziłam z nią jednak wiele czasu (jak na samodzielną kobietę przystało, bardzo szybko przestała mojej pomocy potrzebować), ale wielokrotnie miałam okazję posłuchać jej pięknej wymowy i zaznajomić się z akcentem; nauczyć paru kolejnych słów. Szwedzki płynie.

Natomiast podczas gali wieńczącej pierwszy dzień festiwalu szesnastu poetów z różnych krajów, nie tylko europejskich, prezentowało po jednym wierszu ze swego dorobku. To również było dla mnie czymś nowym, ponieważ spodziewałam się poezji dźwięcznej, z rymami. Wychwyciłam jeden (choć może białoruscy poeci jakimiś się z widownią podzielili, bardzo prawdopodobne, że po prostu tego nie zauważyłam, niemniej jednak ogromnie mnie to dziwiło). Małe rozczarowanie. Ale przynajmniej coś się dzieje.

Staram się szukać nowości, stąd ten wolontariat. Stąd też trochę nowa forma poniższego tekstu (podpatrzona u Baczyńskiego).


Kraków uderzył mnie ilością swej zieleni. Gdy kilka miesięcy temu wyjeżdżałam z Sandomierza położonego w sadowniczym Świętokrzyskiem, byłam przekonana, że przeprowadzam się do miasta z betonu i szkła. Jak dobrze jest się czasami pomylić.



Lubię ten przystanek

Lubię ten przystanek.
Przed zieleni ścianą
stoję, a nade mną
chmur wyblakłych wiano
ramiona rozszerza
i do siebie garnie
wszystko co zwycięskie
i wszystko co na dnie.
Lubię ten przystanek,
kiedy w szumie chłodnym
stoję i nie myślę,
i już tylko słucham,
jak miasto w pomruku
złym i niepogodnym
przestrzega: „Gdy los twój
rozpocznie wybuchać,
stałość w sobie zamknij,
serca ucisz wycia.”
I choć żadnych z nieba
pokoju przesłanek,
lubię ten przystanek
mego życia.


05.
‘15

niedziela, 10 maja 2015

Czasoprzestrzeń, przestrzenioczas

Gdy byłam mała (a przynajmniej mniejsza, bo wzrostem do tej pory nie grzeszę) wymyśliłam własną teorię czasu. Oznajmiłam sama sobie, że istnieją tylko przeszłość i przyszłość, a to, co je od siebie oddziela, co powszechnie uznawane jest za teraźniejszość, jest niemalże niewychwytywaną częścią sekundy, która rozpoczyna się i przemija szybciej, niż to sobie uświadamiamy. I owa teraźniejszość składa się właśnie z takich malutkich sekwencji następujących jedna po drugiej.

Zatem nieustannie się zmienia. Nie jest jednorodna.

Nic, prócz zbliżonej długości trwania tych miliardowych części sekundy, nie łączy tej obecnej z tą, która nastanie po niej. (O! już dawno przeszła do historii).

Czym więc może być ta teraźniejszość, zastanawiał się mój kilkuletni móżdżek, skoro w każdej chwili jesteśmy w stanie przeczekać kilka jej składowych i przeskoczyć do kolejnej teraźniejszości? Lawirować między przeszłością a przyszłością?; podróżować w czasie?

Teraz już prawie wcale nie zajmują mnie tego typu rozmyślania, ale kilka wpisów temu wspomniałam o terminie „wierszy ogólnych”, który również sam mi się nasunął i był ze mną od czasu do czasu tylko dlatego, że po prostu był. Poniższy tekst uważam za jeden z nich, ponieważ nie odnosi się do nikogo konkretnego, a mógłby. Mógłby równie dobrze zostać napisany przez każdego i w tym jego uniwersalność. Nie jest intymny (my jesteśmy zieloni). Ale i tak go lubię.


Jednodniowy. Stuletni

Nie wiem, czy w twoich pięknych oczach
spędziłem dzień czy cały wiek;
czym tysiąc widział oblicz słońca,
czy tylko jeden padał śnieg.

Nie wiem też ile to już razy
o twoich oczach rozmyślałem –
niebieskich bez najmniejszej skazy,
ni kim się przez nie właśnie stałem.

Czystością one przewyższają
błękit bezkresny wczesnoletni,
i za nie cię kocham. Podpisano:
ja Jednodniowy bądź ja Stuletni.


07.
‘14